Przełamywanie wewnętrznych oporów to jeden z fundamentów mojej pracy jako psychologa, coacha, doradcy. Na co dzień pracując z klientami indywidualnymi, menadżerami czy zarządami firm – pracuję tak naprawdę z ich oporem. Opór przed realizacją celów, przed ważną rozmową, przed sukcesem – przed wszystkim, co niesie jakieś zmiany. Mówi się, że szewc bez butów chodzi. A specjalista od przełamywania oporów sam ma swoje opory.
W tym wpisie dzielę się tym, co mnie samego blokowało na biznesowej i życiowej ścieżce. Niech posłuży to jako inspiracja. Kto wie – może sam(a) uświadomisz sobie swoje opory i znajdziesz dla nich rozwiązanie? Albo okaże się, że masz tak samo, jak ja?
Moja prywatność nie jest na sprzedaż!
W 2010 roku Paweł Żentała, który przez wiele lat był naszym współpracownikiem – jest świetnym programistą, ale też marketerem i hobbystycznie zajmuje się futurologią – powiedział: „Adam, zacznij nagrywać wideo, bo YouTube się rozwija, wiele osób będzie nagrywało, to jest świetny sposób na docieranie do ludzi”.
Prosta, sensowna rada, prawda? Trendu dotyczącego wideo w internecie oraz rozwoju samego YouTube’a trudno było nie zauważyć. Trudniej natomiast było przekonać samego siebie, że to dobry pomysł pod ten trend się podpiąć i w jakiś sposób na tym skorzystać.
W tamtym czasie o ile nie miałem problemu, żeby nagrać siebie na szkoleniu, potem pociąć to nagranie i udostępnić, to miałem przekonanie, że nagrywanie siebie w domu jest sprzedawaniem swojej prywatności. Oj, nie godziło mi się to w głowie. Nagle miałbym pokazywać siebie w innym kontekście niż prowadzenia szkolenia?
Czy publikując swoje nagrania sprzedajemy prywatność?
Patrząc z dzisiejszej perspektywy, argument o rzekomym sprzedawaniu swojej prywatności był dziwny. Bo sprzedawanie swojej prywatności byłoby wtedy, gdybym nagrywał siebie w łóżku, w kuchni, w piżamie, swoją rodzinę i tak dalej. Dlaczego moja głowa wymyśliła, że przedstawianie porad w internecie miałoby być sprzedaniem prywatności?
Jakkolwiek moje przekonania dotyczące udostępniania filmów nie miały wiele wspólnego z rzeczywistością, to jednak rodziły opór. Dojrzewałem przez rok do tego, żeby ten opór zniknął. Gdybym od początku go w sobie nie miał lub potrafiłbym szybciej go przepracować, to wszyscy – jako firma – bylibyśmy o rok do przodu i bardziej szczęśliwi.
Lub też – gdyby Paweł jako współpracownik potrafił w tamtym okresie zarządzić zmianą. Przycisnąć mnie poprzez zadanie mi odpowiednich pytań i dojście do sedna sprawy.
„Adam, ale o co chodzi naprawdę? Czego się obawiasz? Czym dokładnie jest ta prywatność, której nie chcesz stracić? I właściwie w jaki sposób miałbyś ją stracić? Czy jest sposób, abyś wszedł na YouTube, jednocześnie nie ryzykując niczym ważnym dla siebie?”.
Oczywiście Paweł nie mógł tego zrobić, ponieważ sam go tego nie nauczyłem. Dziś wiem, że to możliwe, a wręcz pożądane, aby zarządzanie w firmie szło nie tylko od góry do dołu – czyli od szefa do pracowników – ale też od dołu do góry.
W takim modelu pracownik niejako zarządza swoim przełożonym. Oczywiście nie rozkazując mu czy wydając polecenia – ale pomagając mu pokonać jego opory, dla wspólnego dobra. Między innymi o tym piszemy wraz z dziennikarzem i moim współpracownikiem Wojtkiem Maroszkiem w najnowszej książce „Ściana”.
Powracając do oporu przed publikowaniem – okazało się, że pomogło mi obserwowanie kilku osób w internecie, z różnych branż, które publikowały swoje filmiki. Naszła mnie refleksja: „hej, to że oni się dzielą tą wiedzą, nie oznacza, że sprzedają swoją prywatność. Ja z tego skorzystałem, to jest bardzo cenne”.
Wyniosłem dużą wartość z nagrań na przykład Piotra Michalaka, doradcy biznesowego i marketingowego. Otworzyłem oczy na to, że publikowanie darmowych materiałów w internecie jest czymś dobrym i wartościowym, i nijak ma się do sprzedawania swojej prywatności!
No chyba że ktoś faktycznie paraduje w piżamie czy nagrywa swoją rodzinę bez wyraźnego celu. Ale nie robił tego Michalak, nie robił tego nikt, kogo oglądałem, więc w czym problem?
No właśnie. Żadnego problemu. Tak pokonałem swój opór. A raczej pokonał się sam, na drodze życiowych doświadczeń i obserwacji. Można było szybciej i dzisiaj to wiem.
Nie będę uczestnikiem targowiska próżności (Instagrama)!
Kolejny mój opór wiązał się z Instagramem. Konto założyłem jakiś czas temu i na początku wrzucałem sobie jakieś prywatne rzeczy – to z siłowni, to przy obiedzie. Ale kompletnie tego nie czułem, nie miałem pomysłu, jaki kierunek temu nadać.
Jesienią 2017 roku postanowiłem bardziej się zdyscyplinować. Odnaleźć systematyczność potrzebną do wrzucania postów. Zebrać więcej obserwujących. No i faktycznie trochę ruszyłem do przodu.
Zacząłem częściej wrzucać zdjęcia i zebrałem około 1000 fanów – co i tak nie jest wielkim wynikiem, ale dla mnie oznaczał postęp. Nadal jednak nie było w tym lekkości, pasji, zainteresowania. Wciąż siedział we mnie jakiś opór.
W głębi siebie uważałem bowiem, że Instagram to targowisko próżności. Że tam pokazują się piękne ciała, celebryci, fitnessowcy, że to są śliczne obrazki i nic więcej. A co ja mam do zaoferowania?
Nie będę przecież pokazywał swojego ciała ani wrzucał pięknych zdjęć, bo nie umiem ich robić. Co ja mam tam w związku z tym pokazywać? Na Facebooku mogę napisać post lub wrzucić link do artykułu na blogu – a na Instagramie?
Dwie rzeczy pomogły mi pokonać własny opór oraz odnaleźć pomysł na swoje konto. Jedna, to zrozumienie faktu, że Instagram zaczyna pod wieloma względami zastępować Facebooka, więc biznesowo warto tam być. Dostosować się do rzeczywistości, zamiast się jej opierać.
Druga rzecz, to że jeśli ktoś dużo korzysta z Instagrama, to może mnie lepiej poznać. Być może Instagram faktycznie jest targowiskiem próżności, ale przecież nic nie jest jednowymiarowe.
Pokazując swoje zdjęcia wraz z krótkimi opisami można się zamanifestować, pokazać swoją autentyczność – niekoniecznie próżność. „Hej, to jestem ja, tak wygląda moje życie, to jest mój lifestyle, poznaj mnie, jeśli masz ochotę”. Bez sprzedawania prywatności czy robienia słodkich dzióbków i prężenia się.
Dzięki temu ktoś, kto poszukuje doradcy, coacha czy psychologa, a trafi na mój profil, może w ciągu dwóch minut przejrzeć zdjęcia i stwierdzić: „ok, z tym człowiekiem jest mi po drodze”. Mam znajomą, która długo szukała dla siebie terapeuty. Nie mogła znaleźć, ponieważ po informacjach w internecie nie była w stanie poznać tego człowieka, a nie chciała marnować 2-3 sesji na to, żeby się przekonywać.
Ja sobie uświadomiłem, że wszystkie rzeczy, które robię na blogu czy YouTube pozwalają moim klientom poznać mnie, zaufać mi. Nie poprzez pierwsze spotkania – co już byłoby marnowaniem ich czasu i pieniędzy – tylko dzięki darmowym materiałom.
W ten sposób przekonałem się do Instagrama i teraz jestem na etapie planowania, jak rozwijać go pod kątem zwiększania zasięgów i dostarczania obserwującym fajnych, wartościowych treści.
Chcę w tę, ale też we w tę!
W latach 2013-2014 miałem konflikt wewnętrzny, który można nazwać „ekspert vs. przedsiębiorca”. Nasilał się przez kilka miesięcy. W głowie kłębiły się wątpliwości i obawy. Czy ja chcę być ekspertem, pracującym spokojnie i cicho w gabinecie, piszącym książkę, doradzającym – czy przedsiębiorcą, który myśli rozwojowo, prowadzi projekty i firmy, a jednocześnie jest doradcą, psychologiem i trenerem?
To był duży konflikt wizerunku.
Miałem wrażenie, że nie zdołam tego pogodzić. Że to są rzeczy na zupełnie różnych biegunach. Albo to, albo to. I wtedy udałem się na sesję coachingowo-mentoringową do mojej superwizorki Beaty Kaczyńskiej, która pomogła mi to wszystko poukładać.
Ostatecznie okazało się, że nie trzeba wybierać między „A” i „B”. Da się połączyć obie ścieżki, które dotychczas wydawały się nijak nie przenikać. Konflikt zniknął. Bardzo często, jak pracuję z ludźmi, to oni mają takie właśnie konflikty i rozwiązujemy je, wybierając jedną ścieżkę lub łącząc obie.
Człowiek często wytwarza w sobie takie rozterki. Niby wszystko na około jest dobrze, jest zdrowy, biznes idzie, ma rodzinę, ale w środku cały czas coś nim miota.
Można mieć wszystko, ale jeśli w środku jest jakiś abstrakcyjny, psychologiczny konflikt wewnętrzny między jednym kierunkiem a drugim, między jednym pojmowaniem siebie a drugim, to człowiek przez lata może mieć poczucie, że niby jest szczęśliwy, niby nie ma na co narzekać… ale cały czas coś jest nie tak.
To tworzy opór związany z podjęciem decyzji. Chcę w tę, ale chcę też we w tę. Chcę to, ale też tamto. Nie chcę rezygnować z tego, ale jeśli nie zrezygnuję, to nie będę miał tamtego. I tak stoimy w miejscu. Przyblokowani, zdezorientowani i niezadowoleni.
Przekonuję się na każdym kroku, że praca ze swoimi konfliktami wewnętrznymi, przeciwstawnymi pragnieniami, jest jednym z kluczowych składników rozwoju oraz spokoju ducha. Konflikty powstają i będą powstawać. Grunt, to nauczyć się radzić sobie z nimi – samemu lub z pomocą kogoś z zewnątrz.
Moje „dziecko” jest doskonałe i nic nie trzeba zmieniać!
Od 2009 do 2012 roku głównym produktem, na którym zarabialiśmy w firmie, była szkoła coachów i trenerów, wtedy jeszcze na podstawie metodologii, którą poznałem szkoląc się w Stanach Zjednoczonych.
Wtedy czułem – i nawet tak mówiłem – że ten produkt, to moje dziecko. Że mogę robić z innymi ludźmi różne projekty, ale szkoła coachingu to jest moje-moje.
Co prawda dopuszczałem podczas tych lat pojedynczych specjalistów, którzy wspólnie ze mną prowadzili fragmenty cyklu szkoleniowego, ale byłem zamknięty na szerszą współpracę. Z jednej strony po to, by zachować autonomię i wpływ, ale z drugiej – chciałem zachować poczucie, że to jest moje.
Mogłem więc podzielić się troszeczkę – ale tylko troszeczkę. Na podobnej zasadzie, jak ojciec dopuszcza innych ludzi do swojego dziecka, ale bez przyzwolenia na zbytnie spoufalanie się. W końcu cały czas ma być jasne, kto tu jest ojcem.
No i przez to przywiązanie, przez to wytworzenie fikcyjnej relacji rodzic-dziecko ze swoim produktem szkoleniowym (wiem, brzmi zabawnie), stałem się ślepy na to, jak wygląda rynkowa rzeczywistość. Powstał opór przed zmianą.
Gdybym tego oporu nie miał, to być może zauważyłbym, że rynek na tamten moment przestał potrzebować takich szkoleń, jakie my oferowaliśmy. Do gry wkroczyły między innymi tańsze eventy dla większej publiki oraz tanie szkolenia online. Tak oto nasza firma wpadła w kryzys.
Po czasie wyszliśmy na prostą. Wyciągnęliśmy lekcje, nadaliśmy firmie nowy kierunek i teraz rozwija się świetnie. Ale co się najedliśmy stresu, to nasze.
To, niestety, dość życiowa historia: czasem dopiero kryzys wyrywa nas z zaślepienia. Z okowów naszego własnego oporu i różnych przywiązań.
A ja życzę wszystkim, abyście wychodzili swoim oporom naprzeciw, zanim będzie za późno. Zanim okaże się, że jakaś szansa minęła bezpowrotnie albo kryzys zdążył zapukać do drzwi.
Taki opór nie zawsze uda się przezwyciężyć od razu – ale zauważenie go już jest pierwszym krokiem. Tu ponownie nawiążę do książki, którą wydaliśmy z Wojtkiem Maroszkiem – pokonywanie oporu to jej motyw przewodni.
A tymczasem zapraszam do podzielenia się swoją historią w komentarzu, na dole strony. Jaki miałeś, miałaś opór w życiu, który udało Ci się pokonać?
Jak wyglądała Twoja historia?